Zszedł do celi Czarnej Perły. Wokół niego panował półmrok. Szedł ostrożnie, zerkając na boki. Kiedyś wiało tutaj pustką, jednak teraz więzieni byli tu załoganci. Doba w celi stała się najzwyklejszą karą za nieprawidłowo wykonane polecenia lub przeciwstawienie się rozkazowi. Przykucnął obok jednej, znajdującej się na samym końcu, z dala od reszty. Spojrzał przez zimne kraty. W kącie siedziała ciemnowłosa postać, z twarzą zwróconą ku ścianie. Rękami oplotła zgrabne nogi, układając głowę na kolanach.
— Angelica...
Kobieta drgnęła i odwróciła głowę. Jej twarz była brudna, wychudzona. Widać, że Barbossa nie zaprzątał sobie nią głowy. Ciemne oczy błysnęły przyjaźnie. Uśmiechnęła się delikatnie.
— Jak się czujesz? — zapytał, podając jej przez kraty karafkę z wodą i małe zawiniątko z kawałkiem peklowanego mięsa w środku, którego zapach był co najmniej obrzydliwy.
– Nieźle – stwierdziła, przysuwając się do krat i pociągnęła łyk napoju, który również nie grzeszył jakością.
Gibbs postanowił od razu przejść do sedna.
– Mam do ciebie sprawę – zaczął, sadowiąc się na wilgotnej podłodze – Jeszcze za życia Czarnobrodego opowiadano o nim różne dziwne historie. Takie jak te o jego szabli albo statkach, które zamykał w butelce. Na własne oczy przekonałem się, że są prawdziwe. Ale wiem, że jest jeszcze przynajmniej jedna... — spojrzał na kobietę ostrożnie – I wiem, że ty ją znasz.
Angelica nachmurzyła się. Jej twarz przybrała ostrego wyrazu, uwydatniając tylko i tak dobrze widoczne kości. W ciszy przełknęła kawałek mięsa, krzywiąc się od nadmiaru soli i popiła go wodą.
– Ojciec był prawdziwym postrachem mórz – zaczęła – Grabił, zabijał, zatapiał co się dało, jak każdy pirat. Ale on zebrał pokaźną ilość łupów. Każdy głupi domyśliłby się, że po prostu musiał je gdzieś trzymać. Gdyby przechowywał wszystko na Zemście Królowej Anny, stałby się idealną zdobyczą, a sam był już wystarczająco cenny. Zbyt ryzykowne. A więc domyślano się, że ma gdzieś swoją ukrytą wyspę. Przypuszczano nawet w jakich okolicach, mogłaby się znajdować, bo jego okręt znikał zawsze w tym samym miejscu. Zajmował się tym jakiś Anglik. Opracował mapę dla króla Jerzego, jednak nie był typem lojalnego, oddanego swojemu władcy obywatela. Celowo wprowadził do niej błąd. Sporządził drugą i rozpoczął poszukiwania wyspy Czarnobrodego na własną rękę. Jednak facet zginął, a mapa trafiła w ręce Barbossy. Nie wykluczone, że sam go zabił.
– Wszyscy leją się dla łupów? – Gibbs podrapał się po łysinie. Jego zdaniem Teach nie mógł zgromadzić tylu wartościowych przedmiotów.
– Też. Ludzie Jerzego szukają wyspy dla pieniędzy, a król dla chwały. Pomyśl, byłby Tym-Który-Odzyskał-Przywłaszczone-Tereny. O kosztownościach nie wspominając. Ale tutaj chodzi o coś jeszcze – kobieta uśmiechnęła się tajemniczo – Czego ludzie pragną najbardziej, jeśli nie pieniędzy, panie Gibbs?
– Sławy? – zapytał i popatrzył na nią niepewnie – Wolności?
– Władzy. Bo ten kto ma władzę, ma wszystko, czego zechce. Podobno ostatnią rzeczą, jaką ojciec zrobił przed śmiercią, jeszcze zanim ja weszłam w jego życie, było zamknięcie Calypso z powrotem w ciele Dalmy. Nikt nie wie, jak tego dokonał, ale miał nad nią władzę. I do tego właśnie wszyscy dążą.
– A ty? Czemu cię tutaj trzyma?
Angelica spojrzała na niego cierpko.
– Przez Sparrowa - prychnęła.
Gibbs przestudiował w myślach sposób, w jaki Sparrow obchodził się z tą kobietą, rozmowy na jej temat. Był tylko piratem, nie znał się na uczuciach. Jednak jedno wiedział na pewno - nigdy nie widział swojego kapitana, który patrzyłby na jakąkolwiek kobietę tak, jak na tą.
– On cię kocha - odparł, po czym dodał ze słabym uśmiechem, po chwili zastanowienia – Oczywiście jeśli tylko Jack kochać potrafi.
– Gdyby tak było, nie siedziałabym tutaj, a wy nie bylibyście pod jarzmem Barbossy! – rzuciła gniewnie. W jej głowie sprawa nie była jednak tak oczywista, jak to przedstawiała. Niechciane myśli, jedna po drugiej, pojawiały się w jej głowie i nie chciały odejść. Co teraz robi Sparrow? Czy jeszcze żyje? Jeśli żyje, za pewne pije teraz rum na Tortudze i za nic ma ludzi, którzy wciąż pokładają w nim nadzieje. Ma za nic Gibbsa, załogę i... ją.
~*~
– Panowie! To nasza szansa – nalegał Gibbs. W jego głosie brzmiała nadzieja.Załoganci oparci o beczki z prochem lustrowali go niepewnymi spojrzeniami. Stał na środku ładowni gorliwie przedstawiając swoje racje. W głowach wielu z nich zrodziły się podobne pomysły. Mieli dość pracy przez całą dobę, maleńkich racji żywnościowych i ciągłego upokarzania ze strony kapitana. Gdy jednak plan został przedstawiony głośno, zaczęli powątpiewać w jego słuszność. Byli przekonani, że nic z tego nie wyjdzie. Pokusa wolności była jednak silniejsza. Jeszcze nie wiedzieli jak, nie wiedzieli kiedy, ale nie mogli pozostać bezczynni w tej kwestii.
Ragetti ruszył z uśmiechem do kajuty kapitana. Biegł ile sił w nogach, gnany siłą impulsu. Zdawał się zupełnie nie słyszeć głosu powstrzymującego go Gibbsa. Wyhamował przed drzwiami do kajuty i odetchnął głęboko. Czuł, że to jego obowiązek. Uchylił je cicho i obejrzał się na przerażoną załogę.
Ragetti ruszył z uśmiechem do kajuty kapitana. Biegł ile sił w nogach, gnany siłą impulsu. Zdawał się zupełnie nie słyszeć głosu powstrzymującego go Gibbsa. Wyhamował przed drzwiami do kajuty i odetchnął głęboko. Czuł, że to jego obowiązek. Uchylił je cicho i obejrzał się na przerażoną załogę.
— Zawali cały plan. Niech go ktoś zabije. — syknął barczysty, łysy pirat.
Gibbs tylko pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z jednookiego. Ragetti wsunął się do kajuty. Rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. Spojrzał na śpiącego Barbossę i zaczął przetrząsywać skrzynie. Szabla, gdzie szabla? Kropelki potu wystąpiły na jego czoło. Ubrania, fajki, buty... To nie to. Serce biło mu jak oszalałe. Wreszcie w oczy rzuciło mu się to, czego szukał. Podpełznął do koi. Zerknął raz jeszcze na kapitana. Przełknął głośno ślinę i złapał za rękojeść szabli. Wykonał szybki ruch ręką i wyciągnął broń z pasa Barbossy. Ten obudził się i ze złowieszczym uśmiechem zerwał się z materaca. Ragetti ruszył do drzwi. Zdążył je jedynie otworzyć, gdy poczuł chłód sztyletu przy szyi i silny uścisk Hectora. Spojrzał panicznie na Gibbsa i rzucił mu szablę. W mgnieniu oka opuściła go szaleńcza odwaga. Jego oddech stał się głośny i nerwowy. Ledwo utrzymywał się na nogach.
– Marne psy pokładowe! Szczury! Naprawdę sądziliście, że niczego nie podejrzewałem?! – Barbossa patrzył kpiąco na załogę. W jego oczach byli bandą głupców. Ich plan nie miał prawa się udać - Jednak muszę przyznać, nie sądziłem, że będziecie na tyle głupi i wyślecie tego idiotę na tak istotny manewr. Najwyraźniej nic dla was nie znaczy. – Docisnął ostrze do szyi Ragetti'ego z drwiącym uśmiechem.
– Nie waż się! – wykrzyknął Gibbs – Bunt nie był jego pomysłem, tylko moim. Więc jeśli cię tak korci, żeby kogoś zabić, spróbuj zabić mnie.
W jego oczach malowała się determinacja. Jeśli ktoś miał ponieść konsekwencje za niedopracowany plan. to tylko on. Dzierżył w swoich dłoniach szablę Czarnobrodego, ale nie mógł cenić jej wyżej, niż życie tego człowieka.
Barbossa doskonale zrozumiał aluzję. To miał być pojedynek na śmierć i życie, pojedynek o wszystko, o szablę, o Perłę, o honor. Cisnął Ragettim o deski pokładu i podszedł go Gibbsa. Napięcie między nimi było wręcz namacalne. Załoga rozsunęła się na boki. Ta noc przesądzi o wszystkim.
Szable zetknęły się ze sobą. Oboje walczyli z niesłychaną precyzją. Barbossa zamachnął się ciężkim żelastwem, jednak Gibbs sprawnie odparował atak. Powietrze stało się ciężkie. Zdawało się, jakby czas stanął w miejscu. Walka toczyła się szybko. Dźwięk ostrzy przecinał gęstą ciszę. Świst, chłód miecza, ból, syk, krew. Odparowanie ataku. Gibbs powoli opadał z sił, bladł. Śmierć wisiała nad nim jak ostrze gilotyny. Jego koszula z każdą chwilą coraz mocniej zabarwiała się szkarłatem. Barbossa nie ostał się bez ran, jednak nie były one tak głębokie. Wygrana była blisko. Nad Gibbsem czuwała jednak jakaś siła, która nie pozwalała na taki obrót spraw. Ciemne, nocne niebo zasnuło się chmurami. Sklepienie przeszyła błyskawica. Wicher zerwał się z potworną siłą miotając okrętem. Deszcz lunął na walczących. Gdy Hector miał zadać decydujący cios, Perła przechyliła się na jedną stronę, pozbawiając go równowagi. Runął na mokre deski. Kilku załogantów złapało omdlałego Gibbsa i z trudem zaniosło go do kajuty. Inni walczyli z szalejącym żywiołem.
Barbossa złapał się belki masztu, zaciskając zęby. Deszcz uderzający w jego rany, uwydatniał ból. Miał wygrać, a wygląda na to, że ma jednak większe szanse na śmierć.
– To nie koniec twoich problemów, Hector. – usłyszał. Nie wiedział, czy to od zmęczenia i cierpienia, czy głos był realny, jednak wywołał u niego falę lęku. Falę prawie tak silną, jak ta, która po chwili ogarnęła Perłę.
________________________________________________________________
Pozostawiam rozdział waszej opinii.
Jest średni, szczególnie mając na uwadze opóźnienie, z jakim go dodaję.
Cierpię na brak weny, czego bałam się jak ognia,
ale niestety przylazło ToTo i mną zawładnęło.
W tym rozdziale troszkę przybliżam wam główny wątek opowiadania. ;)
Ahoj, kamraci!