niedziela, 31 maja 2015

Rozdział VII

    Światła Tortugi odbijały się w ciemnym oceanie. Rozbawione głosy piratów było słychać już na odległość kilku dobrych mil morskich. Wrzawa i typowy dla tego miejsca entuzjazm zakrapiany rumem udzieliły się załodze Fortuny.  
     Piraci są wolnymi duchami, gardzącymi jakimikolwiek prawami, mającymi za nic wszelkich bogów. Są to ludzie, którzy za podstawy potrzebne do funkcjonowania obierają jedynie ocean, ukochany okręt, rum i cel podróży, opcjonalnie dziwki. Jednak nawet tak brutalne istnienia potrzebują stałego lądu, który przyjmie ich zawsze z otwartymi ramionami i pozoli ukoić troski rumem. Potrzebują domu. I właśnie takim miejscem jest dla piratów stara, dobra Tortuga.  
     Załoga wyskoczyła na pomost, doskonale wiedząc gdzie postawić stopę, by nie wpaść w lukę pomiędzy zbutwiałymi deskami. Każdy rozszedł się w swoją stronę i zniknął w przyjemnym cieple rozhuczanych tawern, gdzie powietrze przesycone było znajomym zapachem alkoholu lub objęciach przypadkowych, rozochoconych pań.  
     Fortuna zupełnie opustoszała. Bujała się łagodnie przy brzegu, zbierając siły do dalszej podróży. Stara, poczciwa i niezniszczalna, choć wielu wolałoby, żeby już dawno zatonęła.  
Sparrow wychynął z najbliższej tawerny i charakterystycznym dla siebie krokiem skierował się w stronę okrętu, popijając rum. Szedł zupełnie spokojnie, obrzucając mijanych ludzi wesołym spojrzeniem. Wgramolił się na pokład i rozejrzał. Deski przyjemnie skrzypiały, lampy delikatnie rozświetlały pokład ciepłopomarańczową łuną. Ciche pluskanie morza powodowało chęć ucięcia sobie drzemki. Jack jednak oparł się pokusie. Wolno ruszył do mapiarni, pogwizdując pod nosem. Leniwie pchnął drzwi i podszedł do stołu, który praktycznie cały pokryty był pożółkłymi pergaminami. Pociągnął łyk trunku, przetarł usta wierzchem dłoni i odstawił butelkę wśród papierów.  
     — Czego szukasz? — padło pytanie, przerywając ciszę. 
     — Przyznam szczerze, że nie wiem, jak to wygląda — odparł Sparrow z uśmiechem. 
     Potrzebował chwili, aby do jego przymroczonego alkoholem umysłu dotarło, że nie jest sam. Ostrożnie podniósł głowę z nad map i odwrócił się. W drzwiach oparty o framugę stał Jared. Jego zawsze łagodne oczy lustrowały pirata uważnie. Jack wyszczerzył zęby w niewinnym uśmiechu. Zapomniał, że Bourne miał pilnować Anglika, którego oszczędzili podczas abordażu.  
~*~ 
     Na ulicach nie brakowało ludzi. Właściwie na Tortudze życie toczy się głównie na ulicach, nie licząc pękających w szwach tawern. Nieźle wstawieni piraci zataczali się dookoła. Wśród nich Amelie bez trudu rozpoznała już kilku członków swojej załogi. Uśmiechała się pod nosem na ich widok. Długo wytrzymali bez porządnej ilości alkoholu we krwi. Sama jednak musiała sobie na razie odmówić tej przyjemności.  
Weszła do najbardziej zaludnionej karczmy. Skoczna muzyka skutecznie podrywała do tańca. Wielu było takich, którzy ledwo trzymając się na nogach, podrygiwali z upojoną panną i butelką. Russoe przeszła przez całą tawernę i zniknęła za jednymi z drzwi.  
     — Potrzebuję pomocy. — obwieściła w progu. 
     Pomieszczenie nie było duże, pozbawione okien, zastawione skrzyniami i beczkami z alkoholem. Jedynym źródłem światła były nieduże lampy, umieszczone na grubych drewnianych belkach, podtrzymujących skośny sufit. W powietrzu unosił się zapach trunków i kurzu, co powodowało, że ciężko było oddychać.  
     — Jak każdy prędzej, czy później — padła odpowiedź — To co zwykle? 
     Amelie postąpiła krok do przodu. Zerknęła z uśmiechem w górę. Na belkach stropowych siedział mężczyzna z butelką w ręku, dyndając wesoło nogami. Wyglądał komicznie.  
     — Złaź Raily! 
     Mężczyzna wsadził butelkę w zęby i zeskoczył niechętnie, pakując się w górę worów wypchanych chmielem, do ważenia piwa. Gdy wygramolił się wreszcie, spotkało go pełne politowania spojrzenie pani kapitan. Mężczyzna puścił jej oczko spod krzaczastych, siwych brwi i z rogu pomieszczenia wyciągnął dwa przykurzone krzesła. Szarmanckim gestem wskazał Amelie, żeby usiadła, po czym sam rozsiadł się swobodnie na drugim, wyciągając nogi przed siebie.  
     — Co tam, myszko? — zagadnął wesoło, podtykając jej butelkę — Łyczka? 
     — Liczyłam bardziej na to, że dowiedziałeś się czegoś ciekawego. 
     Raily westchnął ciężko i zciągnął twarz w przesadzonym zamyśleniu. Od zawsze błaznował. Nawet w sytuacjach, w których było to naprawdę nie na miejscu. Zdawało się, że nie czuje upływających lat, choć jego wygląd bezlitośnie o nich przypominał. Tylko jego duże, brązowe oczy pałały wciąż tą samą energią.  
     — Ta gruba barmanka, pamiętasz ją? No więc zaciążyła. A jeden z moich kumpli postanowił na stare lata zostać księdzem. Idiota.  — stare zagrania, udawał, że nie wie o co chodzi. 
     Amelie rzuciła mu grzmiące spojrzenie. Zrobił urażoną minę i zaczął mówić, tym razem do rzeczy. 
     — Chodzą słuchy, że zatonął Nieugięty. Wiesz dobrze, kto cię szuka. Wie, że to twoja sprawka. Chce się zemścić. Ale ty pewnie też. — mężczyzna wyrzucił z siebie garstkę informacji, jakie obiły mu się o uszy przy codziennej biesiadzie i przepił słowa rumem.  
     — A co u Dolly? Kręcisz z nią jeszcze? — zagadnęła z uśmiechem kobieta, raptownie zmieniając temat. Czuła potężną satysfakcję z otrzymanych wiadomości.  
     Twarz Raily'ego wykrzywiła się w grymasie bólu.  
     — Ah, nie chcę o tym mówić. Przecież znasz naszą historię — wyjęczał teatralnie. 
     Oczywiście, że znała. Cała Tortuga doskonale wiedziała co łączy i jednocześnie dzieli tych dwoje. Dolly to kobieta, której nie pociąga perspektywa spędzenia całego życia w jednym miejscu, gdzie kurz nigdy nie opada, a w powietrzu jest więcej alkoholu, niż tlenu. Nie chciała prowadzić nudnej egzystencji z butelczyną rumu w ręce, u boku wiecznie wstawionego zgrywusa, jakim niewątpliwie jest Raily. Kobieta jest z gatunku silnych i niezależnych, która nie usiedzi w miejscu. Nie usiedzi, ani w karczmie, ani na belkach stropowych w magazynie, dyndając nogami. Nie usiedzi, więc pływa po świecie, czego kochanek nie omieszka jej wytknąć za każdym razem, gdy wraca. Często urządzają sobie sprzeczki zaraz po powrocie Dolly, ku uciesze wszystkich, którzy nawiną się w okolicy. Raz się schodzą, raz rozstają i od nowa. I choć na pewno oboje coś do siebie czują, różni ich sposób bycia. I tak właśnie toczy się chyba najbardziej komiczna, a za razem przykra historia miłosna Tortugi. 
~*~ 
     Jared lustrował go przenikliwym spojrzeniem. Poziom jego zaufania gwałtownie obniżył się, niczym poziom trunku w kuflach załogi, po okresie przymusowej abstynencji, gdy w zapasach brakuje alkoholu. 
     — Co tu robisz, Sparrow? 
     — Nic ciekawego — rzucił niedbale — A ty? 
     Bourne podszedł do niego na niewielką odległość, mrużąc oczy. Nie miał zamiaru odpowiadać. Doskonale wiedział, że Jack udaje idiotę.  
     — Słuchaj no, nie zapominaj, że jesteś tutaj jedynie z litości. Nie radzę praktykować działań na własną rękę. Nie na tym statku.  Jeśli nam zaszkodzisz, ja zaszkodzę tobie.  
     Sparrow zaśmiał się wymijająco.  
     — Nie wiem o czym mówisz, ale nasza pani kapitan powinna dać ci trochę wolnego. Długie wachty nie wychodzą ci na dobre. 
     — KPW? — Bourne nie dawał za wygraną, przedrzeźniając powiedzenie Sparrowa. 
     Ten przytaknął jedynie z niezmiennym uśmiechem i wyszedł z pomieszczenia, zwijając przy tym do płaszcza jedną z map. Wiedział, że stracił w oczach Jareda. Musiał odbudować jego zaufanie, jeśli nie chciał skreślać swojego planu na samym początku.  
     Ruszył z powrotem na ląd. Przystanął na środku zatłoczonej ulicy, zmarszczył czoło w zastanowieniu i wodził palcem w powietrzu, losowo wybierając pijalnię. Wolnym krokiem władował się do środka i usiadł przy stole. Przed nim stał prawie nienaruszony kufel. Nachylił się, przyjrzał mu się dokładnie, nie ruszając go z miejsca, rozejrzał dookoła. Uniósł brew. Jego górna warga drgnęła nieznacznie. W końcu zdecydowany złapał za niego i pociągnął spory haust. Odchylił się i oparty o ścianę patrzył na bawiących się ludzi. Gwar, trzask rozbijanych kufli, śmiech i muzyka wypełniały jego uszy. Ludzie nigdzie nie potrafili bawić się lepiej, niż na Tortudze. Wśród tłumu przewinęła mu się znajoma postać. Poruszył się, chcąc się upewnić. Uśmiechnął się pod nosem. Russoe kręciła się pomiędzy tłumem, bawiąc się co rusz z nowym partnerem. Niewątpliwie była pijana. Na trzeźwo chyba nigdy nie otworzyłaby się na przypadkowych ludzi.  
     Jack domówił sobie jeszcze kilka kufli trunku, zastanawiając się jaka tak naprawdę jest kapitan Fortuny. Zawsze chłodna i nieprzystępna. Buduje sobie mur między każdym, kogo spotka z wyjątkiem Jareda. A tutaj bez najmniejszego zająknięcia daje się porywać do tańca. Alkohol jednak naprawdę zmienia ludzi. 
     Barmanka przyniosła mu kolejny kufel, posyłając kuszący uśmiech. Sparrow nie dał się dłużej prosić. Złapał ją za rękę usadowił na swoich kolanach. Ona jednak ewidentnie wolała tańczyć. Poprowadziła go wśród tłumu i kręciła się wokół niego. Ciemne włosy, smagały powietrze, gdy wirowała w rytm skocznej muzyki. Musiał przyznać, że była naprawdę ładną kobietą. Gdy oparła się o ścianę i zarzuciła mu ręce na ramiona, przypominała mu Angelicę. Miała tak podobny, delikatny uśmiech. Kiedy ostatnio Angelica szczerze się do niego uśmiechnęła?  
     Nie zdążył odpowiedzieć sobie na to pytanie. Kątem oka wyłapał, jak Amelie próbowała wyswobodzić się z objęć nachalnego adoratora. Gdyby tak cholernie nie przesadziła z rumem, nie miała by z tym problemu. Teraz jednak wyraźnie potrzebowała wsparcia. Jack postanowił wykorzystać sytuację.  Złapał barmankę za rękę i przeskoczył z nią do Russoe.  
     — Może odbijemy? — rzucił z uśmiechem do wstawionego mężczyzny, który usiłował pozbawić blondynkę koszuli i nie czekając na reakcję, wymienił partnerki. 
     Amelie była niesamowicie pijana. Sparrow próbował wyprowadzić ją z karczmy, jednak było to ledwo osiągalne. Zataczała się przy każdym stawianym kroku, cały ciężar swojego ciała oparła na nim. Śmiała się z własnej nieporadności przez całą drogę na statek. Jack zadał sobie wiele trudu, aby wreszcie znaleźć się z nią przy brzegu. Najgorszą przeszkodą okazał się pomost. Kobieta postawiła nogę na mocno zbutwiałej desce. Gdy ta pękła, straciła równowagę. Sytuacja oczywiście wydała się jej bardzo śmieszna. Zamilkła, gdy Jack podniósł ją do pionu. Trzymała się go kurczowo, topiąc wzrok w głębi jego czarnych oczu. Nie protestowała, gdy wniósł ją na statek, objął i przyciągnął do siebie. 
     Wydawała się taka inna. Wschodzące słońce, oświetlało jej bladą twarz. Przez te wszystkie dni, które spędził na Fortunie, Russoe nigdy nie spojrzała na niego w ten sposób. Wszelki chłód i uprzedzenia, jakie w sobie nosiła uleciały. Uległ swojej słabości. Oparł ją o burtę i pozwolił zatonąć w cieple pocałunku. 



_____________________________________________

Ahoj! 
Możecie ze mną zrobić, co tylko zechcecie! Zniosę wszystko! 
Przychodzę na klęczkach z dość długim rozdziałem, jak na moje możliwości.
Potraktujcie to jak przeprosinowy tort. ;)
(powiedzcie, czy dobry)
A teraz "Ktokolwiek widział, ktokolwiek chce".
Poszukuję bowiem kogoś od bety, komu mogłabym podesłać rozdzialik przed opublikowaniem, aby doprowadził go do porządku. Jeśli ktoś wie, że podoła interpunkcyjnym pułapkom lub zna kogoś takiego, proszę o kontakt.
Do zobaczenia!  ;*